Wednesday, January 23, 2008

Kiedy umiera dusza...

Kiedy umiera dusza...

Zdarza się, że ludzie całkowicie zdrowi i w pełni sił nagle odchodzą, gdy tracą nadzieję, ukochaną osobę albo życiowy cel


Medycyna nie potrafi wyjaśnić tego zjawiska.
Nawet śmierć nie była w stanie ich rozdzielić. W Syrii tego samego dnia zmarło naturalną śmiercią dwoje sędziwych małżonków. Para pochodziła z małej wioski w prowincji Idlib, byli małżeństwem od 70 lat. Kiedy odeszła 90-letnia żona, nie minęły 24 godziny, a w jej ślady poszedł 95-letni małżonek. Zmarł podczas przygotowań do pogrzebu. Dziadków opłakiwało 66 wnuków.

Fot. Getty Images/FPM


Po prostu nie chciał dłużej żyć – stwierdzili, jak w wielu podobnych przypadkach, krewni, sąsiedzi i przyjaciele, choć powszechnie wiadomo, że w żadnym akcie zgonu jako przyczyna nie figuruje "złamane serce". Ten fenomen lekarze określają "nagłą śmiercią sercową" i nie umieją go wyjaśnić. Ludzie często umierają w osobliwych okolicznościach, nagle i bez określonej przyczyny, mimo że nigdy nie cierpieli na serce. – Tego rodzaju zgony mają podłoże duchowe – stwierdza zuryski psychoterapeuta i fizyk Gary Bruno Schmid. Przed kilkoma laty opublikował książkę poświęconą zjawisku umierania psychogennego, "śmierci wywołanej siłą wyobraźni".

Władza duszy nad życiem

Przyczynkiem do badań były jego własne, bolesne doświadczenia. 66-letni ojciec Schmida zmarł tuż po przejściu na emeryturę. – Był pełen energii i optymizmu – wspomina psychoterapeuta. – Odszedł nagle, w środku nocy.

Lekarz domowy zdiagnozował "nagłą śmierć sercową", a Schmid nie mógł się nadziwić, "jak beztrosko podszedł do wystawienia akt zgonu". On sam uważa, że ojcu wraz z brakiem zawodowego celu zabrakło także woli życia. Od tamtej pory poświęcił się dokumentowaniu podobnych przypadków.

– Od czasu do czasu zdarza się, że umierają nagle osoby w kwiecie wieku, cieszące się doskonałym zdrowiem – mówi Wolfgang Eisenmenger, kierownik katedry medycyny sądowej na Uniwersytecie w Monachium. Patolodzy nie znaleźli wytłumaczenia w 10 procentach tego rodzaju przypadków. Jak u matki w średnim wieku, której syn wbił nóż w udo. – Choć rana nie była głęboka, kobieta zmarła jeszcze w karetce – opowiada Eisenmenger.

Podobną bezradność prezentują lekarze w przypadku braci bliźniaków Williama i Johna Bloomfieldów. W maju 1996 roku siedzieli razem w restauracji i nagle jeden z 61-latków osunął się nieżywy na podłogę. Kiedy goście ruszyli mu na pomoc, nie minęły dwie minuty, a i drugi z braci wydał ostatnie tchnienie.

W tego typu przypadkach nawet sekcja zwłok, przeprowadzona według wszelkich prawideł patologii, nie potrafi wykazać przyczyny zgonu. W mózgu nie odnotowuje się żadnych zmian, także serce czy płuca nie dają najmniejszego wyjaśnienia, dlaczego ci ludzie musieli umrzeć. Najbardziej prawdopodobna wydaje się śmierć o podłożu duchowym. Horst Kächele, kierownik katedry psychosomatyki na Uniwersytecie w Ulm opowiada, że Freud nazwał to "popędem śmierci".

Mimo bezowocnych poszukiwań nie wszyscy lekarze sądowi i patolodzy skłonni są zaakceptować władzę duszy nad życiem. Na siłę szukają przyczyn o podłożu fizjologicznym i najczęściej przypisują je sercu. Kolejne adnotacje pojawiające się w aktach zgonów ludzi zmarłych w niejasnych okolicznościach to zator płuc, zatrzymanie krążenia czy "przyczyna nieznana". Pewne badanie wykazało, że wśród wdowców po 54. roku życia przez pierwsze pół roku od śmierci żony umieralność była o 40 procent wyższa niż u reszty społeczeństwa w tym samym wieku.

Od setek lat antropolodzy i etnolodzy znają potęgę duszy. Wiedzą, że zdrowi ludzie mogą umrzeć, jeśli głęboko wierzą, że tak się stanie. Nadchodzi śmierć, bo na przykład naruszyli obowiązujące tabu.

Nadszedł czas

Etnograf N. S. Yawger donosił w 1936 roku o jednej z wysp na południowym Pacyfiku, na której "umierali zdrowi, młodzi tubylcy". Wystarczyło im powiedzieć, że kapłan voodoo uformował ich podobiznę, przekuł ostrym patykiem i stopił w ogniu. Zaklęty pozostawał przy życiu zaledwie przez kilka godzin, najwyżej kilka dni. Z kolei w 1925 roku etnolog Herbert Basedow donosił, że gdy tylko adresat czarów odkryje, że został skazany na śmierć, "przedstawia sobą widok godny pożałowania. Stoi zesztywniały, ze szklanym wzrokiem i okropnie wykrzywioną twarzą. Usiłuje krzyczeć, ale z jego ust wydobywa się tylko piana".

Kächele mówi, że nawet pomoc lekarska nie jest w stanie poradzić sobie z zaklęciem. Chyba że osoba przeklęta uważa "magię białego człowieka" za jeszcze potężniejszą. – Ludzie nie jedzą i nie piją, ale nie umierają ot, tak po prostu z pragnienia, wszystko odbywa się o wiele szybciej – twierdzi. Jednak Schmid podkreśla, że do takiej śmierci potrzebne są dwa warunki: "Ofiara musi wiedzieć, że została przeklęta, i być głęboko przekonana o skuteczności zaklęcia".

Nawet Kościół katolicki zdaje sobie sprawę z wpływu psychiki na umieranie. Ponieważ niektórym wiernym ostatnie namaszczenie przyniosło śmierć, obradujący na początku lat 60. Sobór Watykański II postanowił, że święty rytuał będzie nosił nazwę "namaszczenie chorych".

"Nadszedł czas" – to nieuzasadnione przekonanie może kosztować życie nawet ludzi, którzy nie znajdują się w kręgu wpływów aktów rytualnych. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni umierają po wypadkach samochodowych, mimo że nie odnieśli żadnych ran. Do legendy przeszedł raport mężczyzny zamkniętego w samochodzie-chłodni. W liście pożegnalnym dokładnie opisał swoje zamarzanie, potem zaś naprawdę zmarł. Okazało się, że agregat chłodniczy nie był włączony.

Również dni naładowane dużą dawką emocji dają niekiedy poczucie, że "nadszedł czas". Może to być rocznica śmierci ojca, domniemana albo przepowiedziana przez wróżkę data naszej śmierci czy nawet Boże Narodzenie. Miesiącem o największej liczbie zgonów jest styczeń. Być może dlatego, że po świętach ludzie zapadają w stan przygnębienia. – Istnieją badania, które potwierdzają, że wśród ludzi w podeszłym wieku następuje lekki wzrost liczby zgonów po dniu kolejnych urodzin – informuje Klaus-Dietrich Stumpfe, emerytowany profesor psychiatrii społecznej, od wielu lat zajmujący się zjawiskiem śmierci płynącej z duszy.

Niezwykłą serię zgonów Amerykanie odnotowują w Dzień Niepodległości. Trzech z pierwszych pięciu prezydentów (John Adams, Thomas Jefferson i James Monroe) zmarło 4 lipca. Dwóch z nich, John Adams i Thomas Jefferson, podpisało Deklarację Niepodległości. Odeszli w 50. rocznicę tego wydarzenia, 4 lipca 1826 roku.

Prawdopodobnie to biochemiczny fajerwerk kieruje kresem ziemskiego żywota. – Silne wewnętrzne obrazy kierują ludzi ku śmierci – uważa Gary Bruno Schmid. – W niezwykle skuteczny sposób stymulują one procesy fizjologiczne prowadzące do śmierci ciała. Już od dawna psychoneuroimmunolodzy wskazują, że zmiany duchowe mogą pobudzić komórki systemu nerwowego i odpornościowego do produkcji hormonów o silnym działaniu. Wydaje się, że to one prowadzą do tak wielkiego rozregulowania organizmu, iż nadchodzi zgon. – Smutek i depresja nie biorą się przecież z powietrza – dodaje Wolfgang Eisenmenger. – Są potem przetwarzane przez mózg na substancje biochemiczne.

Wówczas śmierć wywołują hormony do spółki ze zmianami w wegetatywnym systemie nerwowym, zaopatrującym narządy w substancje odżywcze.

Moc jest w nas

Te wszystkie niezwykłe przypadki zgonów mają jedną wspólną cechę: chodzi w nich o stratę. Najbliższych, związków emocjonalnych, poczucia bezpieczeństwa, pracy albo innych wartości. – Śmierć psychogenna następuje wtedy, gdy człowiek czuje się opuszczony przez wszystkie opiekuńcze bóstwa – twierdzi Kächele.

Jeńcy wojenni w obozach najczęściej wytrzymywali tak długo, dopóki ktoś z zewnątrz nie przedstawił im ich sytuacji w całkowicie beznadziejnym świetle. Na przykład kiedy żona informowała o wniesieniu sprawy rozwodowej. Tych, którzy stracili wolę życia, nawet razy strażników nie mogły wtedy zmusić do powstania. Ludzie ci pogodzili się ze śmiercią. Amerykańscy lekarze obozowi znaleźli na to trafne określenie: "give-up-its". Osoby te wczołgiwały się w ciemny kąt, odmawiały przyjmowania pożywienia i w ciągu kilku dni były martwe.

– Człowiek tradycyjnie przekazał bogom i gwiazdom władzę nad życiem i śmiercią – mówi Gary Bruno Schmid. – Najwidoczniej ta moc znajduje się także w nas samych.